Czwartek. Trzysta sześćdziesiąty szósty dzień roku. A ja wciąż widzę siebie zastanawiającą się pierwszego stycznia jak nadać sensu całemu 2020. Bazgrzę w notesie wszystkie ambitne plany, doskonale zdając sobie sprawę z tego, które z nich zostaną tylko na papierze… ? Tworzę w Google Docsach przydługawe listy z filmami do obejrzenia, książkami do przeczytania i szczytami do zdobycia w kolejnym roku. Traktuję to raczej na chłodno, z pewną dozą sceptycyzmu do całej idei postanowień noworocznych. Dobrze mieć jakiś punkt zaczepienia, ale nie oszukujmy się − tego, o czym naprawdę się marzy nie trzeba zapisywać na liście rzeczy do zrobienia.

ZIMA

Uwielbiam góry. Mój partner zresztą też. Ale takie z nas leniwe bobki, że będąc w Polsce, zaszywamy się zazwyczaj w domu i hibernujemy do kolejnej, dużej podróży. Wspólnie dochodzimy do wniosku, że lenistwo i wygodę można zwalczyć tylko w jeden sposób. Od teraz przynajmniej raz w miesiącu planujemy wyskoczyć na jakiś mniejszy lub większy szczyt. Zaczyna się dobrze. Jedziemy w Gorce, później w Beskid Wyspowy. Zarówno Turbacz jak i Mogielica karmią nas genialnymi widokami na okoliczne pasma górskie. Pobudzony apetyt pcha nas dalej w Tatry. W lutym docieramy na Tatrzańską Łomnicę, czyli drugi najwyższy szczyt Karpat. Lepszej pogody nie mogliśmy sobie wymarzyć. Panorama z 2632 m n.p.m. zwala mnie z nóg. Mam wrażenie, że stoję na dachu świata i jestem tym absolutnie OCZAROWANA. Noc spędzamy w przytulnej, oddalonej od miejskiego zgiełku drewnianej chatce z kominkiem na Słowacji. W drodze powrotnej urządzamy sobie jeszcze spacer ścieżką w koronach drzew (Chodník korunami stromov Bachledka) i relaks w gorących termach w Szaflarach. Tyle przyjemności upakowanych w jednym weekendzie!

Turbacz

Mogielica

Tatrzańska Łomnica

Słowacja

Na przełomie lutego i marca spełniam od dawna pielęgnowane marzenie i docieram na Azory. Nie sądziłam, że gdzieś w Europie może być jeszcze tak egzotycznie. Chwilami czuję się jakbym była w Ameryce Południowej, albo na jakichś Hawajach. Na wyspie niewiele większej od powierzchni Warszawy chodzimy po kraterach wygasłych wulkanów, pływamy w naturalnych, gorących źródłach, sączymy złocisty napój na polach herbaty, odwiedzamy lokalną plantację ananasów i sycimy oczy tak potężną dawką zieleni, że od teraz miejsca będziemy rozpoznawać po kolorach. Na koniec wpadamy jeszcze do wyjątkowo przyjemnego pogodowo Londynu. Big Ben co prawda nadal w remoncie, ale Muzeum Historii Naturalnej rekompensuje ten niewielki zawód.

Z innych fajniejszych rzeczy, które przytrafiły się zimą:

  1. W programie „Pytanie na śniadanie” opowiadam o najpiękniejszym kraju w Europie. Sernik ze skyra tylko wzmacnia to przekonanie ?
  2. Udało się odratować mój nowiutki Huawei P20 Pro, który umarł w mniej więcej połowie podróży po Azji i Australii kilka miesięcy wcześniej. Krótko mówiąc telefon, który miał być wodoodporny i wodoszczelny jednak nim nie był i w dość dotkliwy sposób miałam okazję się o tym przekonać na własnej skórze ?. Zniszczenia były tak duże, że nikt nie dawał mu większych szans. Ale nie pisałabym o tym, gdyby historia jednak nie miała szczęśliwego finału. Całą tę przygodę opisałam dość dokładnie na Facebooku, więc jeśli chcielibyście dowiedzieć się co robić w takiej sytuacji i jak zabezpieczyć się przed utratą zdjęć, to śmiało, możecie uczyć się na moich błędach tutaj.

Z mniej fajnych:

Zamarza w zasadzie cała branża turystyczna, na której zamierzałam oprzeć swoje życie zawodowe w 2020 roku. Skandynawscy turyści, których miałam oprowadzać po Auschwitz i Wieliczce masowo odwołują swoje podróże. Lockdown na dość długo przerywa też mój kurs prawa jazdy. Nie byłoby to aż tak niefortunne, gdyby nie fakt, że po serii porażek przepracowywałam ten temat przez wiele długich lat i kiedy po upływie ośmiu zdecydowałam, że czas się z tym zmierzyć, wybuchła pandemia ?.

WIOSNA

Wiosna sprawia, że przestaję czuć się zawieszona w próżni. Okej, nie wypalił mi staż na Svalbardzie, o którym marzyłam przez ostatni rok, nie ma pracy w branży turystycznej, skończyłam już studia, nie mogę podróżować, a moje tempo życia z 200% spadło do jakichś 10%.

Ale po etapie stresów i wewnętrznego przygnębienia skupiam się na czymś, co stopniowo zaczyna pochłaniać całą moją uwagę. Języka szwedzkiego uczę już tak naprawdę od kilku ładnych latek, ale dopiero teraz decyduję się zostać pełnoetatową lektorką ?. Prowadząc kursy na wszystkich poziomach zaawansowania, spotykam się z całą masą fantastycznych ludzi z różnych zakątków świata, którzy wnoszą przy okazji do mojego życia niesamowitą różnorodność. Zawsze lubiłam uczyć, ale teraz angażuję się w to całą sobą, wypełniając podróżniczy głód potrzebą wykonania pewnej misji.

Początkiem czerwca wybieramy się na Dolny Śląsk. W końcu mamy okazję odwiedzić chyba najbardziej charakterystyczny zamek w Polsce, czyli pałac w Mosznej. Z architektonicznych atrakcji wpadamy jeszcze do Karpacza, żeby zobaczyć nietypową świątynię Wang, która tak naprawdę jest tradycyjnym, norweskim kościołem ze średniowiecza i zamek Książ w Wałbrzychu. Udaje mi się też spełnić małe, polskie marzenie o Górach Stołowych.

Krakowski Wawel

Zamek w Mosznej

Góry Stołowe, Strzeliniec

Góry Stołowe, Błędne Skały

Zamek Książ w Wałbrzychu

Zamek Książ w Wałbrzychu

Z pozostałych fajniejszych rzeczy:

Zaczynam lubić własny… dom. Do tej pory postrzegałam go raczej jako bazę wypadową. Przystań, w której regenerowałam się i przygotowywałam się do kolejnej podróży. Tak bardzo przyzwyczaiłam się do pakowania plecaka i kursowania między lotniskiem, a domem przynajmniej raz na kilka tygodni, że każda, dłuższa przerwa w takim trybie życia sprawiała, że zaczynałam się w nim dusić. Skłamałabym, gdybym napisała, że pokochałam szare blokowisko, ale nie mam już poczucia, że jestem tutaj tylko na chwilę. Od jednej podróży do drugiej. Nie sądziłam, że to kiedykolwiek nastąpi. I pewnie gdyby nie pandemia, to nie zaznałabym tego wewnętrznego spokoju, który czerpie się z poczucia bycia w domu.

LATO

W sierpniu trafiamy na Santorini. Ach, cóż to jest za wyspa! Czuję się jak na prawdziwych wakacjach w najlepszym tego słowa znaczeniu. Są spacery po zawieszonych tuż nad Morzem Egejskim miasteczkach z błękitnymi kopułami. Są luksusy w butikowym hotelu z prywatnym basenem. Jest sączenie wulkanicznego wina z widokiem na krwiście czerwony zachód słońca.  A później relaks na różowych plażach Krety, spacerowanie po zaskakująco urokliwych uliczkach Chanii, przejażdżki po górskich serpentynach zakończone smakowaniem oliwy z wiekowych drzew oliwnych i nadmorska willa z soczystymi granatami o białym wnętrzu. Dostaję dokładnie to, czego potrzebowałam. ?

Inne dobre rzeczy:

  1. W Polskim Radiu staję się kuoką i opowiadam dzieciom o Australii:
  2. Zdaję egzamin na prawo jazdy, co podsumowując wszystkie przeboje kosztowało mnie na przestrzeni 8 lat niewyobrażalną masę stresu i negatywnych emocji. Wygrywam z tym wewnętrznym potworem i w końcu staję się naprawdę niezależna! ?

JESIEŃ

Nie ma piękniejszej pory od jesieni. Przynajmniej nie w Polsce. I nie w górach. Więc właśnie tam jadę z grupką świetnych dziewczyn na typowo babski wyjazd. Wino, sauna i Dolina Chochołowska rekompensują wszelkie obostrzenia ?. Kolorów szukam dalej w Parku Lotników Polskich w Krakowie i na Lubaniu, gdzie szarość nieba wynagradza dywan z chmur oddzielający las od Tatr.

Po trunki w nieprzeciętnych widokach warto też pojechać w okolice Nowego Sącza do winnicy Gródek. Szalenie miła, kompetentna i profesjonalna obsługa sprawi, że całe doświadczenie przejdzie Wasze (już i tak pobudzone przeze mnie) oczekiwania ?.

ZIMA

Grudzień to pierniczki, światełka, Yankee Candle i wieczory z Netflixem. To też zaklinanie polityki i branży lotniczej, żeby po raz kolejny nie odwołała lotu. Tym razem się udaje i nie mogę przestać się cieszyć, że spotkam swoją najbliższą rodzinę w jednym miejscu. Szwecji. I znowu są pierniczki, przygotowywanie sałatki porowej, ból rąk po lepieniu pierogów, malinowa herbata i zapach mandarynek. I to w najlepszym możliwym towarzystwie ?. Strasznie potrzebowałam tej ekscytującej mieszanki różnych wrażeń, które odczuwam w mniejszym lub większym stopniu podczas podróży. Spacer po świątecznym Sztokholmie,  gapienie się w morze, fotografowanie czerwonych domków i bułeczki cynamonowe na śniadanie sprawiły mi ogromną, dziecięcą wręcz radość, której nie doświadczałam zbyt wiele w tym roku.

Więc choć początkowo wydawało mi się, że 2020 był skąpym w dobre rzeczy rokiem, to żegnam go z niewymuszonym uśmiechem na twarzy. Oszczędził mi i przede wszystkim mojej najbliższej rodzinie zdrowotnych, przykrych niespodzianek. Dał sporo czasu na przemyślenie sobie pewnych rzeczy i przestrzeni na rozwój. I choć kończę go na przymusowej kwarantannie, to naprawdę nie mam na co narzekać… 🙂

 

2 komentarze

  1. Emilia, jak Ty wspaniale opisujesz swoje emocje. I robisz to tak lekko, a jednocześnie z ogromną swadą. Piękna relacja, nie wiedziałam, że Azory są tak! niewielkie. Marzę o nich podobnie jak o Santorini. pozdrawiam

Write A Comment